Kiedy na własnym blogu szukam jakiegoś konkretnego przepisu, lubię zatrzymać się i poświęcić kilka minut na lekturę wpisów sprzed lat, które wyświetlają mi się przy okazji. Wracają do mnie te chwile, mogę przeżyć je jeszcze raz, uśmiecham się do siebie z tamtych czasów i czule przytulam dzieciaki, które dziś są już dorosłymi ludźmi (nawet jeśli dla nas dziećmi będą zawsze). Najbardziej lubię te wpisy, w których notowałam ich zabawne przejęzyczenia, złote myśli czy szkolne wpadki. W chwilach takich najbardziej cieszę się, że zostały tu, na Addio, zapisane, że dzięki temu mogę do nich wracać, przeżywać na nowo.
Dlatego tym bardziej zaskoczył mnie ostatnio synek drugi (18 l.), którego słowa warto tu odnotować, by o nich nie zapomnieć 🙂 Jak fajnie, że takie chwile wciąż jeszcze się zdarzają.
Byłam w trakcie podawania obiadu, do którego zwykle trzeba nawoływać nie raz, nie dwa. I tak wołam, i wołam (dzieci, które z domu wyjechały na studia i same muszą o siebie dbać, kiedy przyjeżdżają do domu, nigdy wołać nie trzeba – one wiedzą już jak to jest)… i dokładnie w momencie, w którym wykładam na talerz ostatnią porcję sałatki do kuchni w końcu wpada on, syn drugi – i widząc to mówi –
– Widzisz mamo, jesteśmy na siebie skazani! To jest jak synteza, symbioza, homeostaza, wszystko! Tak do siebie pasujemy, tak jesteśmy zgrani!
No i chciałoby się się złościć, powiedzieć co się o tym myśli, że trzeba wołać milion raz na posiłek, który podaje się pod nos, ale tylko się człowiek uśmiecha… i cieszy 🙂 (bo choć to jedno „dziecko” jeszcze w domu jest, nawet jeśli to „dziecko” doskonale wykorzystuje całą tę sytuację…)
Ja wiem, że tych, którzy dyni nie lubią (a znam takich osobiście) ta dyniowa saga może w końcu zniechęcić do Addio. No ale, nic na to nie poradzę, to silniejsze ode mnie. A czasami jest to po prostu podyktowane tym, co akurat w lodówce. A w lodówce była resztka twarogu i dyniowego puree, no aż się prosiły te leniwe… a że do tego i końcówka serka Philadelphia i mleka kokosowego stały tuż obok, no to wyjścia już naprawdę nie było. Podałam więc moje dyniowe leniwe z kremowym sosem z kokosową nutą i posypałam granolą. Wy możecie je przesmażyć na maśle z bułką tartą i cynamonem albo też – podać wytrawnie z sosem kurkowym. Jak lubicie. Ja uwielbiam to połączenie. Polecam gorąco!
No i niech ten weekend – przyniesie nam zmianę, której tak wyglądamy i potrzebujemy. Ja trzymam jeszcze kciuki za cud-męża, męża zaufania – przed nim dużo pracy.
Leniwe dyniowe
Składniki: na 3-4 porcje
300 g twarogu (najlepiej tłustego)
200 g dyniowego puree
125 g mąki pszennej
duża szczypta soli
1 jajko
Na kremowy sos:
200 g serka philadelphia
80 -100 g mleka kokosowego (ok. 50 % kokosa)
2-3 łyżki cukru pudru lub syropu klonowego
Przygotowanie:
- Twaróg mielimy. Dodajemy do niego puree i żółtko, dodając mąkę wyrabiamy. Ciasto będzie się kleić, ale – jeśli chcemy uzyskać lekkie, puszyste leniwe, musimy się z tym pogodzić i nie dosypywać mąki więcej niż przewiduje ten przepis.
- Białko roztrzepujemy z solą do uzyskania niecałkowicie sztywnej piany. Dodajemy ją do reszty składników. Wyrabiamy krótko do połączenia. Wstawiamy do lodówki na czas zagotowania wody.
- W dużym garnku gotujemy wodę, którą solimy.
- Ciasto dzielimy mniej więcej na 3 części, rozkładamy na posypanej mąką stolnicy pierwszą z nich, omączonymi dłońmi formujemy wałeczek, który lekko spłaszczamy i kroimy na mniejsze kawałki. Ciasto jest bardzo delikatne, więc to czynność dla cierpliwych i takich, którzy nie szczędzą wysiłków dla osiągnięcia najlepszych wyników. Trochę będzie z tym zabawy.
- Leniwe gotujemy partiami. Wrzucamy na wrzątek, od momentu w którym wypłyną na powierzchnię gotujemy je jeszcze 2 minuty, wybieramy cedzakiem.
- Przygotowujemy sos. Serek rozrabiamy na gładko z mlekiem kokosowym, dosładzamy do smaku. Wykładamy na talerze, na których układamy ugotowane leniwe.
Smacznego!