Zaczęło się pod koniec sierpnia. Kiedy pochylona tuż nad ziemią, w hołdzie naturze i ku zgrozie chwastów, które rozpleniły się w ogrodzie, robiłam porządki. Zadarłam głowę w stronę tego – jakże dobrze mi znanego dźwięku. Klangor. Zwiastujący koniec lata. Lubimy myśleć, że ledwie się zaczęło, a tu już klucze rzucone w bezmiar błękitu i co? Naprawdę? I jak tu się z tym pogodzić?
Na początku żartujemy sobie z sąsiadem. Wieczory wtedy wciąż jeszcze długie i łudząco ciepłe, skłaniały do sąsiedzkich pogawędek. Że na polach za naszymi domami – Heathrow, a tuż nad naszymi głowami – pas startowy dla dzikiego ptactwa. Że chwili spokoju nie ma. Hałas robią. Rozpraszają. I w ogóle to … protest jakiś trzeba napisać. Że my się nie zgadzamy. Bo to za wcześnie. My chcemy lata. Tylko – do kogo? Na poste restante?
Tak naprawdę to nie wiedziałam, skąd ich tyle w tym roku. Szaleństwo. Poczytałam sobie i zrozumiałam, że one tam na tych polach żerują, nabierają masy i sił na kukurydzianych użytkach. A wieczorami startują, w dalszą drogę, wraz z zachodem słońca. Ten klangor, który dla mnie od zawsze był oznaką raczej zmęczenia i morderczego wysiłku, był po prostu nawoływaniem się, formowaniem szyku w kluczu, obieraniem strategii lotu. Jakoś jednak wciąż brzmi dla mnie rozpaczliwie.
Od lat, kiedy tu mieszkamy, dzikie gęsi i kaczki, przylatywały i odlatywały tuż nad naszymi głowami. Rytuał, którego świadkami i uczestnikami byliśmy wszyscy, amplituda czasu, znak powtarzalności i pewności, że jest tak, jak ma być i że tak samo będzie za rok… Słyszałam je dziś chyba ostatni raz. Odleciały na dobre.
Tyle kluczy w garści nieba. Niebieski Kluczniku! Nie pogub ich! Niech dolecą tam, gdzie zmierzają. I niech wrócą. Tak, aby się dokonało. Tymczasem…
Jesień idzie.
I nie ma rady na to.
Tak jak słowa, które po prostu układają się w zdania – tak i niektóre składniki, łączą się w sposób doskonały. Czasami powstają z nich poematy, częściej – efektowne metafory, które po prostu zachwycają smakiem.
Szukałam pomysłu na nazwę dla tego prostego dania i pomyślałam – skoro jest ryba po grecku, to może być i makaron po grecku. I wyszło z tego danie, które cud-mąż uwielbia jak żadne inne. Tymczasem – powstaje z resztek makaronu i trzech składników, które akurat w naszym domu, muszą być zawsze pod ręką. Wystarczy 5-10 minut. I gotowe. A table!
Polecam gorąco! Spróbujcie koniecznie.
Makaron po grecku
Składniki:
ugotowany makaron *
oliwa z oliwek
1 duży dojrzały pomidor
garść czarnych oliwek
kawałek fety
świeże zioła: bazylia / oregano / tymianek – wedle uznania i dostępności
Przygotowanie:
- Na odrobinie oliwy podgrzewam pomidory pokrojone w kostkę, krótko – aż puszczą sok i zaczną się rozpadać.
- Dodajemy makaron, mieszamy.
- Posypujemy pokrojonymi lub w całości – wedle uznania – czarnymi oliwkami. Mieszamy.
- Fetę rozkruszamy nad patelnią. Posypujemy całość, mieszamy krótko. Posypujemy ziołami. Od tego momentu – im dłużej danie pozostanie na patelni – tym bardziej składniki będą się rozpadać i tworzyć sos. Tak postępuję z porcją dla cud-męża, wielbiciela sosów wszelakich. Sobie serwuję to danie z makaronem ryżowym lub owsianym i tylko pomidorom pozwalam się wcześniej rozpaść. Postępujcie, jak lubicie.
Uwagi:
* u nas najczęściej są to resztki aglio olio – czyli makaronu z czosnkiem, pietruszką i płatkami papryki. I taki smakuje najlepiej w połączeniu z resztą składników. Jeśli użyjecie makaronu ugotowanego w wodzie i macie 5 minut więcej – dodajcie do oliwy trochę czosnku i płatków ostrej papryki (choć to czosnek wydaje się tu kluczowy), następnie pozostałe składniki. Up to you. Przepis na aglio olio znajdziecie tutaj.
** aaa… i chyba nie muszę dorzucać – że to danie najlepiej smakuje w sezonie pomidorowym? A potem – po prostu jest za czym tęsknić…
Proste i smakowite.
Olu,
Zdecydowanie, takie lubimy najbardziej 🙂
Pozdrawiam Cię serdecznie
Ania