Taki listopadowy widok. Rozświetlone choinki w oknach mijanych domów. W listopadzie, że powtórzę. Mnie to zasmuca. Potwierdza się w ten sposób moje podejrzenie, że – przynajmniej tutaj, w Belgii, choinka przestała być symbolem, a stała się przede wszystkim – dekoracją. Tylko dekoracją.
I choć wygląda to pięknie, bajecznie – takie przeszklone ściany domów wolnostojących na przedmieściach Brukseli, płonące z daleka światłem choinki – to jednak nie, to nie dla mnie. Coś się nam w ten sposób odbiera, mam wrażenie.
Nie chciałabym być źle zrozumiana. Nie czynię nikomu zarzutów, każdy ma prawo … itd., wiadomo. I wreszcie – sama opublikowałam na Instagramie pierwsze zdjęcia tegorocznych pierniczków jeszcze w listopadzie (sama przed sobą usprawiedliwiam się, że te dekoracje posłużą komuś jako inspiracje być może, a co to za inspiracja, na którą trafiasz za pięć dwunasta?) Uodporniłam się już na świąteczne dekoracje witryn sklepowych i miasta, czy choinkę na rynku – jeszcze w ostatnich dniach listopada. Ale kiedy widzę, że z każdym rokiem pojawiają się coraz wcześniej i coraz liczniej, wychodząc daleko poza kontekst komercyjny, to właśnie wtedy zastanawiam się – dokąd to wszystko zmierza?
Ale dość już.
12 lat spędzonych w Belgii i mieliśmy tylko jedną choinkę. Skoro zawsze wyjeżdżamy, szkoda mi drzewka, które osypie się w czasie naszej nieobecności, by wreszcie – skończyć na ulicy. Choinka, ba – dwie nawet, czekają na nas zawsze u dziadków. I tam, w rodzinnym domu ubiera się choinkę dzień przed Wigilią. Bo jest elementem świątecznym, wyjątkowym, częścią tego szczególnego czasu, którego nie sposób ani wydłużyć, ani przyspieszyć tak jak ma to miejsce w przypadku Black Friday.
Choinki nie ma – ale są dekoracje w domu i światełka. Mnie samej dodają otuchy, kiedy wcześnie rano, w ciemnościach nocy szykuję domownikom śniadanie i wieczorem, gdy otulam się kocem w fotelu. I myślę sobie o świątecznych dekoracjach z mojego dzieciństwa. Ileż to mieliśmy w domu czubków na choinkę! Każde z nas miało na swoim koncie co najmniej jeden. A czubek – to była świętość, nie tak łatwo dostępna jak bombki. Przechowywana z namaszczeniem w oddzielnym kartoniku. W końcu mama się zdenerwowała i przestała czubki kupować. Tyle ich pobiliśmy, niestety. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że w pamięci mam wszystkie aniołki, gwiazdki i sopelki, które tata przynosił co roku z piwnicy popakowane starannie w kartonach. Już sam widok tych kartonów w przedpokoju i ich zapach – oznaczał, że nadchodzi Ten czas. Wiele z nich na szczęście przeżyło nasze dziecięce wyskoki i szaleństwa. Łezka kręci mi się w oku, kiedy teraz trzymam je w dłoniach, by powiesić na gałązce (niektóre jeszcze na nitkach nanizanych lata temu…)
Dlatego nie kupuję nowych świątecznych ozdób, chyba że są mi potrzebne do zdjęć. W pudełeczku przechowuję komplet małych, zwykłych, czerwonych, matowych bombek, kupionych przez cud-męża na naszą pierwszą wspólną choinkę na Zielonym Wzgórzu, jeszcze w Polsce. I bombki, które kupiłam na pierwszą choinkę w Belgii. Każdy drobiazg, makaronikowe aniołki, które produkowałyśmy same na świąteczny kiermasz, bombka z papier-mâché, miniaturowe figurynki z jajek niespodzianek, które dzieciaki same wieszały na choince, czerwone dzwoneczki, kupowane w promocji i zdejmowane z szyi czekoladowych baranków wielkanocnych Lindt’a (z myślą o przygotowaniu z nich gorącej czekolady i powieszeniu dzwonków kiedyś na choince, tak, tak to była bardzo dobra okazja, nie przejadłybyśmy ich z mamą same – a w tamtym momencie, byłyśmy od nich uzależnione). Wszystko to pamiętam. Każdy drobiazg ma swoją historię i pamięta Tamten czas, kiedyś i wodzi za nos wspomnieniami, i gryzie w gardło i szkli oczy. Taką ma moc.
Na wszystko to jest czas i miejsce. Bo jak już ruszy ten roller coaster wspomnień, to nie sposób go zatrzymać…
Zapaliliśmy wczoraj pierwszą świecę na adwentowym wieńcu. Ja i syn pierwszy. Reszta rodziny w rozjazdach. Ale towarzyszył nam kot i świnka – to też część naszej rodziny, jak stwierdził syn, przywołując je do stołu.
Przeżyjmy dobrze ten czas, powoli, rozważnie, uważnie. Nie pogubmy się.
Pierwszy raz spróbowałam je rok temu. Koleżanka z pracy przywiozła cynamonowe gwiazdki ze Strasburga. Zaczęłam kombinować, jak by tu je odtworzyć, żeby smakowały, jak tamte… Powiem tylko, że się udało. Niestety, na moją zgubę, bo są obłędnie pyszne, nie można poprzestać na jednej. Jesz, i jesz, i jesz… Uprzedzałam, żeby nie było 🙂
Cynamonowe gwiazdki ze Strasburga
Składniki:
150 g zmielonych migdałów
100 g zmielonych orzechów laskowych
2,5 łyżeczki cynamonu
szczypta soli
szczypta gałki muszkatołowej
2 białka
75 g marcepana
175 g cukru trzcinowego
30 g masła
opcjonalnie – skórka otarta z 1 cytryny i 1 pomarańczy
Na glazurę:
1 białko
150 g cukru pudru
Przygotowanie:
- Wszystkie składniki poza tymi na glazurę, przekładamy do misy miksera i wyrabiamy ciasto. Ciasto będzie lepkie, zawijamy je w folię i wkładamy do lodówki na co najmniej 1 godzinę.
- Po tym czasie ciasto rozwałkowujemy – najlepiej przez folię, na grubość 1 cm i wykrawamy gwiazdki.
- Gwiazdki układamy na blasze wyłożonej papierem.
- Przygotowujemy glazurę. Białko przekładamy do misy miksera, ubijamy przez ok. 2 minuty i dodajemy cukier puder. Ubijamy dalej. Powinna powstać, lśniąca, nie za gęsta masa, którą przekładamy do woreczka/szprycy i pokrywamy nią powierzchnię górną gwiazdek.
- Ciastka odstawiamy do podeschnięcia, na co najmniej 2 godziny albo najlepiej na całą noc*.
- Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do temperatury 160 stopni i pieczemy 13-14 minut. Bez nawiewu/termoobiegu. Glazura powinna pozostać biała, ciastka bedą jeszcze miękkie, dlatego pozostawiamy je na blasze a potem na kratce do przestudzenia. Przechowujemy w szczelnie zamkniętym pojemniku.
*jeśli pozostawimy ciasta do wyschnięcia na całą noc – po upieczeniu lukier na gwiazd wychodzi idealnie biały. Jeśli nie zależy nam na tym efekcie – pozostawmy je do przeschnięcia na 2 godziny tylko.