Coraz bardziej lubię powroty do domu po dłuższej nieobecności. Ba! Jeszcze w czasie wyjazdu zdarza mi się tęsknić i troskać, a to o kota, a to o świeżo posadzony krzew winny, orchidee, fitonie, bugenwille, hibiskus, hortensje … jak widać powody zawsze się znajdą. Mój kręgosłup zaś najbardziej tęskni za materacem, który dobrze zna, bo idealnie dopasowana to para. Przestałam liczyć ilość łóżek, w których spaliśmy podczas urlopu – czy człowiek naprawdę tak już się posunął w latach, by miało to aż takie znaczenie??? Zdaje się, że tak…
Przyjeżdżamy nad ranem, cztery godziny snu i do pracy. Gdzie moja szczoteczka do zębów? W garażu piętrzą się pakunki, a drogę zawalają rozdziawione paszcze walizek. Próbowaliśmy już też opcji powrotu z jedno i dwudniowym wyprzedzeniem, by dać sobie czas na złapanie równowagi po podróży i powrót do zawodowych obowiązków. Ale w naszym przypadku to jednak nie działa. Jesteśmy z tych, co zawsze wyjeżdżają ostatni, by maksymalnie wykorzystać czas pobytu. Tak już mamy.
Jest to też jakaś strategia (chyba jednak podświadoma – przynajmniej do tej pory) by uniknąć pourlopowej depresji. Człowiek wpada do pracy jeszcze na wakacyjnym rauszu, by od razu zastąpić go codzienną gonitwą. Vacancy mode OFF- Regular life ON. Nic pomiędzy.
Kiedy wieczorem siadamy w ogrodzie przy kolacji (walizki wciąż czekają na swoją kolej) cieszymy się z powrotu. Tak po prostu. Pięknie BYŁO ale i Dobrze Jest… i tak wiele rzeczy cieszy, odkrywanych jakby na nowo. (To ja kupiłam tą patelnię? No tak, przed wyjazdem przecież!) To się nazywa reset.
Nie mamy specjalnego rytuału powrotnego. Może trochę szkoda, ale też – może wszystko to jeszcze przed nami. Zwyczajnie – ogarniamy zastaną rzeczywistość dalej, starając się czerpać z tego jak najwięcej radości, bo przecież odpoczęliśmy, przeczytaliśmy sporo książek, pospaliśmy dłużej każdego dnia, odwiedziliśmy tyle pięknych miejsc… i mamy do czego wracać. Sąsiedzi opiekowali się domem i zwierzęciem, kwiatami i pocztą. Wróciliśmy. Cali i zdrowi.
Jeszcze przed wyjazdem na wakacje wysłałam cud-męża do sklepu po szpinak do naleśników. I całkiem sporo mi go zostało. Podobnie, jak cukinii. Cóż było robić? Skok do ogródka po miętę, do spiżarki – po mleko kokosowe, reszta była pod ręką. Ale pyszna wyszła ta zupa. Spróbujcie koniecznie, póki szpinak do kupienia od ręki.
Krem szpinakowo-cukiniowy
Składniki:
1 puszka mleka kokosowego
400 g świeżego szpinaku
1 średnia cukinia
2 ząbki czosnku
1/2 kostki fety
sól, pieprz
garść świeżej mięty
sok z cytryny do smaku
Przygotowanie:
- Posiekany czosnek szklimy na maśle klarowanym/oleju kokosowym/oliwie w dużym garnku o grubym dnie.
- Dodajemy pokrojoną w dużą kostkę cukinię. (Jeśli pochodzi z ogródka lub jest bio – pozostawiam skórkę). Mieszamy, dusimy kilka minut aż zmięknie.
- Szpinak dokładnie myjemy i oszuszamy, jeśli liście są duże, rwiemy/kroimy na mniejsze.
- Szpinak dodajemy partiami. Kiedy tylko liście wiotczeją, mieszamy całość i dodajemy następną – tak do wyczerpania.
- Wszystko to przekładamy do misy, w której zmiksujemy krem. Dodajemy miętę, fetę i zlewamy mleko kokosowe. Miksujemy na krem. Doprawiamy do smaku sokiem z cytryny, solą i pieprzem.
Smacznego!