Opowieści z Lizbony, część 1.

 

IMG_8401
Nadszedł czas wywiązania się z obietnic. Obiecałam Wam przecież całkiem niedawno opowieść o naszej wizycie w Lizbonie i kolejne przepisy z bobem w roli głównej. Oto i one, w odwrotnej kolejności.
Bób, kolendra i chorizo

Składniki:
400 g pomidorowej passaty (lub pomidorów pokrojonych z puszki)
1 duży ząbek czosnku
1 nieduża cebula
kumin, szczypta cynamonu, sól, pieprz i odrobina cukru
ok. 200 g bobu, może być ze skórką jeśli jest mały i świeży
kawałek chorizo lub wędzonego boczku
świeża kolendra

Przygotowanie:
1. Posiekaną cebulę podduszamy na odrobinie oleju. Dodajemy posiekany czosnek. Posypujemy, solą, cukrem, kuminem i pieprzem. Mieszamy, podduszamy jeszcze chwilę. Dodajemy bób, podlewamy odrobiną wody. Po mniej więcej 10 minutach zalewamy pomidorami.
2. Przykrywamy, gotujemy.
3. Na osobnej patelni podsmażamy chorizo, aż wytopi się z nij tłuszcz.
4. Chorizo dodajemy do pomidorów z bobem. Mieszamy. Gotujemy jeszcze chwilę razem do chrupkości bobu, podlewając w razie potrzeby odrobiną wody.
4. Doprawiamy ostrą papryką.
5. Przed podaniemposypujemy obficie posiekaną kolendrą.

Smacznego!

 

IMG_8413

 

IMG_8409

 

IMG_7599

 

Z marzeniami jak z winem. Zyskują, gdy leżakują na półkach wyobraźni. A zrealizowane wreszcie, nabierają mocy i głębi, smakują  intensywniej.
Chiado. Czekam na tramwaj. I cud-męża, który poszedł po bilety. Wymyślam sobie pierwsze zdanie tekstu, który napiszę po powrocie z Lizbony. I przestaję się denerwować, że nie ma go tak długo. Jakże bym mogła? Gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj.
Pewnego czerwcowego dnia usłyszałam tylko – Weź dwa dni urlopu, dobrze? To ważne. Wskazany termin ujmował w nawias dni moich czterdziestych urodzin (waham się, czy napisać to w formie liczby czy słowem całym… niczego to jednak już nie zmieni, prawda?) Niech więc będzie,  niespodzianka. Nie zachodziłam w głowę z domysłami, nie zawracałam głowy pytaniami, końcówka roku szkolnego ma swoje priorytety. Ale wtedy, chyba po raz pierwszy w życiu, ucieszyłam się, że obchodzę urodziny latem. (Kto ma – ten wie, jaka to, szczególnie dla dziecka, a
potem nastolatki niefortunna data). Bo zapewne gdzieś wyjedziemy, a dzieci w tym czasie zaopiekowanie. To dopiero będzie LUZ BLUES. O tym, że raczej FADO dowiedziałam się przypadkiem. Odrabialiśmy lekcje z synkiem pierwszym. Ja – kręcąc się w kuchni, on – przy kuchennym stole szukał informacji w komputerze cud-męża.
– Wszędzie ta Lizbona! O co chodzi z tą Lizboną? Hotele w Lizbonie, loty do Lizbony…  – indagował synek. Gdyby nie cookies pewnie trwałabym w nieświadomości jeszcze kilka tygodni. Cud-mąż nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Ale ja już wiedziałam. I zaczęłam się przygotowywać. (W końcu miało się zrealizować moje wielkie marzenie). Z radością dziecka i jednocześnie ekscytacją typową już raczej dla dorosłych (wiek, w końcu jednak, zobowiązuje).

Sięgnęłam po „Muzykę moich ulic”*. I przepadłam.

Lekturę tej książki odkładałam specjalnie na ten właśnie moment. „Muzyka moich ulic” jest więc próbą podziękowania miastu, które mnie przyjęło. Fakt, że bez szczególnego entuzjazmu, ale i bez najmniejszej wrogości, a to już bardzo dużo” – pisał Marcin Kydryński. Na tyle liczyłam. I na to światło i gorąc (naiwnie licząc, że z tym drugim poradzę sobie bez problemu).

Opuszczaliśmy szarą, zimną Brukselę, zlaną deszczem,który padał niemal nieustannie od kilku dni. Z bagażem podręcznym, „Lizboną”w torebce i słomkowym kapeluszem w dłoni. W tamtych okolicznościach pogody wyglądał bardziej surrealistycznie niż but w butonierce. Adieu Bruxelles!

Może powinnam już tam być, wylądować, co widziałam opisać, zdjęcia wrzucić i nie przeciągać? („Ktoś jeszcze chce czytać cokolwiek”?**) Pozwólcie jednak, że się rozpiszę.

Oberwaliśmy tym wyśnionym, wymarzonym światłem jak obuchem. Zamroczeni drogą z chmur, zbrukselowani jeszcze tamtym klimatem. Tu nie pasuje inne słowo. Obuch. Uderzenie. Bicz światła miotający ciosy na oślep. I słońce. Ledwie przecież rozgrzewające się tą poranną porą. Kilkanaście zachwytów później stwierdzam, że tłem całego spektaklu jest zawsze doskonały, nieskalany jedną choćby chmurką, błękit nieba.

Nadszedł czas stawienia czoła rzeczywistości. Bilety, metro, bagaż, choć podręczny, ciążył coraz bardziej w poszukiwaniach hotelu. To wtedy chyba zaczął się ten taniec, którego kroki zmierzały zawsze w stronę cienia. Zachwycił nas hotel, wnętrzem z duszą, serdeczną, dyskretną obsługą i ogródkiem, w którym smakowaliśmy po raz pierwszy prawdziwą portugalską kawę.  Kawosz ze mnie marny. Mając do wyboru kawę sypaną czy z ekspresu, zawsze wybiorę zieloną herbatę. Tu zmieniłam się w fanatyka kawy. Ale te urocze małe filiżanki oferowały swoją zawartością prawdziwą rozkosz ożywienia i energii tak nam niezbędną w wędrówce po lizbońskim bruku.

Pierwsze lokalne wrażenia to wizyta w restauracji w okolicach escalador da Bica – Principe do Calhariz***. Turysta może tu trafić pewnie tylko przez przypadek. Ale będzie pozytywnie zaskoczony. Atmosferą, jedzeniem i cenami.

Zaskakuje nas na każdym kroku widok domów przystrojonych jak na karnawał (to, jeśli się nie mylę pozostałości po czerwcowej paradzie, a może tu jest tak zawsze?) a przecież nie dotarliśmy jeszcze na Alfamę!Tymczasem przed nami kolejny żelazny punkt programu. Czarująca podróż tramwajem 28? Ha! Dlaczego wszyscy jadą w tym samym kierunku? Z czasem przyzwyczajamy się. Ze swiadomością, że trwa to najwyżej kilka przystanków jest łatwiej. Można nawet zaakceptować nieświeży oddech sąsiada na wysokości nagiego karku.

Nad głowami szeleści błękitna koszula, z czerwonych portek kapie nam na stopy woda, w powietrzu unosi się zapach środków piorących Jesteśmy w Alfamie. Choć nieco dalej nam do zachwytów wywoływanych zdjęciami z przewodników. Widziana z bliska Alfama może wywoływać mieszane uczucia. Całość ma potencjał, charakter szlifowany w wąskich ulicach dzielnicy a jednak nie sposób jest oprzeć się wrażeniu smutku, miejscami nawet beznadziei. Wiele budynków, jeśli już nie są po prostu ruiną, to stoją na krawędzi. A jednak z twarzy miejscowych wyczytać można spokój i godność. Są bardzo życzliwi i otwarci. Uśmiechnięci.
To dopiero pierwsza z wielu, tych zaplanowanych i tych mniej, wizyt w Alfamie. Tymczasem czas na sjestę (sic!) czujemy bowiem jak powoli opadamy z sił. Czas podnieść poziom cukru i przyspieszyć bicie serca. Przed nami Confeitaria National jedna z najstarszych cukierni w mieście. Tutaj obowiązkowo pasteis de nata (choć już od samego tylko patrzenia na wszystkie te słodkości może zaboleć glowa). Zamawiamy dobrze schłodzony Sagres, kawę i Mazagran (dobrze schłodzoną wodę, mocną kawę na zimno podane w wysokiej szklance, z plastrem limonki. Całość wygląda ciekawie, warto przejść szybki kurs picia Mazagran – uroczy kelner chętnie prezentuje jak się do tego zabrać).
Lokal opuszczamy z wigorem i nową energią do zwiedzania. Zupełnie nie ci sami, co jeszcze przed chwilą. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy na dłuuuugi spacer po Belem. Ale o tym przeczytacie w drugiej części opowieści z Lizbony.
cdn. 
IMG_7418IMG_7395

 

IMG_7416

 

IMG_7397
Escalador da Bica

 

Urocze Tuk-Tuki.
IMG_7691
 Elevador de Santa Justa

 

IMG_7433
Widoki z tarasu na Elevador de Santa Justa 

 

IMG_7435

 

IMG_7432

 

IMG_7468IMG_7465
Praça da Figueira, 18B
www.confeitarianacional.com
Otwarte codziennie od 8:00 do 20:00
IMG_7492
 Padrão dos Descobrimentos czyli Pomnik Odkrywców w Belem.

 

IMG_7519IMG_7528
Casa
Pastéis de Belém, Rua Belém 84-92
www.pasteisdebelem.pt, otwarte codziennie od 08:00 do
23:00……………………………………………………………….

* „Lizbona. Muzyka moich ulic” Marcin Kydryński, Burda NG Polska
** Ibidem.

***Principe do Calhariz,Calcada Combro 28/30, otwarte od niedzieli do piątku od 12:00 do 15:30 i od 19:00 do 22:30

IMG_7515

11 comments Add yours
  1. Kochana, wszystkiego najlepszego!!! Nie napiszę "spełnienia marzeń", bo o to zadba już CUD-MĄŻ. Bądź zawsze TAKA, liczby nie mają znaczenia. Ściskam Cię gorąco i czekam niecierpliwie na kolejne obrazki z Lizbony. Wiedziałam, że przepadniesz 🙂
    PS. Jeśli Alfama Cię smuciła to nie jedź do Palermo, tam będziesz płakać…
    CAŁUJĘ BAARDZO i liczę na migawki znad oceanu 🙂

    1. No to sie ciesze, ze wreszcie znalazlas. Do freshmed mi zupelnie nie po drodze, ale musze powiedziec ci, ze dzisiaj widzialam bob w Delhaizie. My i tak mamy bob z ogrodu u tesciow. Czekam na kolejne bobowe przepisy, Anna

    2. Ciekawa jestem jakie ceny we freshmedzie, na rynku byl dzisiaj po 2.50-3 euros za kilogram, nieluskany oczywiscie, luskanego tutaj raczej nie uswiadczysz poza mrozonym. Byl tez agrest, wisnie, i kurki francuskie po 14.50. Nie mozna narzekac
      pozdrawiam
      Anna

    3. Dzis we Freshmedzie 2,25 za nieluskany, 4,85 za 1 kg mrozonego.
      Na kurki mam nadzieje dojechac do Polski. Tata obiecal nazbierac 🙂 a ja ugotowac 🙂 taki rodzaj wymiany. ALe te wisnie mnie kusza 🙂

      Serdecznosci na niedziele

      Anna 🙂

  2. Słońce moje Kochane, ależ Ty tam miałaś, o Pani…! Rozkosz samiusieńka! Muzyka moich… leży tylkow częsci przeczytana 🙂 Znasz piosenkę Ani o Lizbonie…? E…., no pewnie, głupie pytanie… I Sarę Tawaresh też znasz – nie sposób 🙂

    Kochana, spełnienie marzeń maleńkich i wielkich i wszystkiego, czego pragniesz z całego serca życzę Ci! I przytulam mocno, mocno!

    Chwalić Męża-Cud za pomysły takie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *